Małgorzata Misztal
Polskie Towarzystwo Higieniczne – Oddział Południowa Wielkopolska
Jestem rocznik 50+ (to takie modne dzisiaj określenie), czyli - jak twierdzą specjaliści -przede mną jeszcze co najmniej 1/3 życia. Jeżeli zadbam o własne zdrowie, o kondycję psychofizyczną, zaakceptuję „ zalety” dojrzałości , mogę długo jeszcze cieszyć się każdym nowym dniem.
Osteoporoza, cukrzyca, wahania gospodarki lipidowej, nadciśnienie tętnicze, stany depresyjne, które „zagryzamy” czekoladkami, ciasteczkami, nierzadko alkoholem, wreszcie ograniczona sprawność i spowolniony metabolizm (ok. 70% kobiet powyżej 50 roku życia cierpi na nadwagę lub otyłość) - dziękuję, to nie dla mnie. Czas najwyższy zacząć robić coś dla siebie, dla swojego organizmu, aby zatrzymać zdrowie i spowolnić skutki przybywania lat.

W podjęciu decyzji pomógł, choć nieświadomie, mąż…
Jogging, czyli bieg po zdrowie, wymyślono w Stanach Zjednoczonych w latach 60-ych XX wieku. Amerykanów bowiem, jako pierwszych dotknął ból konsekwencji szybkiego rozwoju cywilizacyjnego, w tym małoruchliwego trybu życia. Powoli następowała zmiana myślenia, zmiana stylu życia. Już wówczas twierdzono, że „przed skutkami chorób cywilizacyjnych najlepiej uciekać na własnych nogach”.
W bieganiu pozornie jednak chodzi tylko o to, by nauczyć się biegać. Głównie chodzi o to, by oduczyć się złych nawyków, które wręcz do perfekcji opanowaliśmy w tym „nowoczesnym świecie”.
Ja początkowo byłam tylko „gapiem”, obserwatorem, jeździłam z mężem jako kibic i jako pomocnik: potrzymać, podać, załatwić, i koniecznie zrobić zdjęcia, zdjęcie na starcie, zdjęcie na trasie, zdjęcie na mecie, zdjęcie z medalem, z kolegami… Jeździłam na maratony, półmaratony, 10-ki… Nie mogłam pojąć, nie mogłam zrozumieć, nadziwić się… Pukałam się w głowę, gdy wychodził wieczorem z domu, wracał rano „sponiewierany”, bo całą noc biegał w kółko miejskiego stadionu.
Minęło sporo czasu, gdy zaczęłam rozumieć i … zazdrościć pasji, ogromnego zadowolenia z tego co robi, ogromnego zaangażowania, wyglądu (bardzo zeszczuplał), no i zdrowia. Bo wraz z bieganiem zmienił sposób odżywiania, golonkę zastąpił zupą z soczewicy, schabowego falafelem, szynkę humusem. Do tego mnóstwo surówek. Wszystko to razem wzięte przełożyło się na lepszą kondycję, lepsze samopoczucie, no i dużo lepsze wyniki poziomu cholesterolu, czy glukozy. „Zatykanie w piersi” także poszło w zapomnienie. Oczywiście wszystko to trwało, bo przecież „nie od razu Kraków zbudowano”…
Od dawna wiadomo, że aktywność ruchowa jest niezbędnym elementem zdrowego stylu życia, a najprostszą jej formą jest właśnie bieganie. Specjaliści, znawcy tematu, twierdzą, że bieganie ma zbawienny wpływ na nasz organizm, bo to przecież nie tylko zmniejsza ryzyko otyłości czy poważnych chorób, ale także wzmacnia mięśnie, kości, pozytywnie wpływa na funkcjonowanie umysłu. Dla mnie najważniejsze jednak było to, co mogę subiektywnie odczuć, a mianowicie, że bieganie poprawia samopoczucie. Bo bieganie to nie tylko spalanie kalorii, ale ogromny, pozytywny wpływ na psychikę.
Podczas biegania powstają endorfiny, zwane hormonami szczęścia. Endorfiny „znieczulają organizm”, który pozostaje w fazie niemal narkotycznego upojenia. Według lekarzy to właśnie endorfiny z czasem uzależniają biegaczy od biegania. Ale takie uzależnienie, to nic złego. Gdy bieganie stanie się przyzwyczajeniem, uwalnia nie tylko od nadmiaru tłuszczu, ale także od nadmiaru złych, negatywnych napięć. No więc „pękło” także we mnie… Postanowiłam spróbować. Podjęłam decyzję, a to już połowa sukcesu. Zaczęło się od marszu - szybkiego i energicznego. Do domu wracałam zachwycona. A nazajutrz, gdy nogi bolały, czułam się podwójnie szczęśliwa. Chociaż nie zawsze było łatwo, często nie chciało mi się wychodzić z domu, szukałam wymówek, a to za zimno,
a to za gorąco… Mimo, że trzeba było walczyć ze swymi słabościami, wracałam zmęczona, spocona, ale zawsze prawie szczęśliwa. Bo bieganie to dla mnie właśnie walka ze swoimi słabościami. Bóle mięśni, zakwasy, zmęczenie, zniechęcenie – to nic… bo na końcu jest zadowolenie. To co robiłam, robiłam na wyczucie, nie korzystałam z żadnych instruktaży, rzadko sięgałam po mężowskie specjalistyczne książki, ewentualnie czasami posłuchałam głosu męża, np. „nie na czczo”, „rozciągaj się przed i po”, „szybciej” , „dalej” - wiedział jak biegam z zegarka, z którym biegałam.
Po upływie około 1 roku, kiedy mąż „załatwił” sobie bieganiem kolano, przestałam Go słuchać. Zresztą przez ten okres wyrobiłam sobie swój styl - i było mi z tym dobrze. Starałam się - i nadal staram się - biegać 3 razy w tygodniu. Gdy doszłam po 2 latach do 10 km, stwierdziłam, że na tym etapie się zatrzymam, więcej nie dam rady. Tak jest dobrze.
Chciałam schudnąć i schudłam w pierwszych miesiącach 5 kg. Teraz już nie chudnę, ale utrzymiję prawidłową masę ciała. Uważam, aby się nie przeforsować. Boję się o kolana, bo przecież kolana to „pięta achillesowa” biegacza. Dlatego nic „na siłę”. Nie zmuszam się. Bieganie powinno być przyjemnością!
Moje koleżanki nie biegają twierdząc, że nie mają czasu, że się wstydzą, nie stać ich finansowo na taki sport „w tym wieku?!” A przecież wiek 50+ nie wyklucza uprawiania sportu, nawet na najwyższym poziomie (to nie o mnie!).
Czy faktycznie bieganie jest kosztowne? Najważniejsze i najdroższe są pewnie buty i w nie należy koniecznie zainwestować, jeżeli na poważnie potraktujemy temat. Ale na początek kupiłam sobie buty w Lidlu (ok. 60 zł); po roku wydałam ok. 400 zł w sklepie, gdzie najpierw zrobiono mi komputerowe badanie stóp. Nie wolno biegać bez dobrych butów, tak jak nie powinno się biegać za często, za intensywnie, bez rozgrzewki, bez rozciągania. Cała reszta stroju powinna być wygodna i przewiewna. Nie musi być droga.
Jeżeli ktoś uważa, że jest to sport monotonny, nudny, można biegać w towarzystwie. Ja jednak lubię biegać sama. Nikt mnie nie zmusza, nikt nie narzuca tempa, można pobyć ze sobą, poukładać swoje myśli, przemyśleć pewne kwestie, wsłuchać się w swoje ciało. Te chwile, minuty, godziny są nie do przecenienia!


|